Stara Sadyba swoje lata świetności miała przed II wojną światową. Niewielu jednak wie, że drugą młodość przeżywała także po wojnie – w latach 60-tych. Pan przy tym był. Co się wtedy działo?
Sprowadziłem się na Sadybę w 1957 roku. Pod każdym względem była to wtedy pustynia. Dziewiczy teren nad Jeziorkiem Czerniakowskim dopiero się zaludniał. Do użytku oddano właśnie pierwsze drewniane domki wzdłuż Jeziornej i Kuracyjnej. Nie było sklepów, porządnych dróg, ani przyjezdnych. Nikt tu się tu nie zapuszczał.
Jakoś mało życia w tym sielskim obrazku…
Tak, ale tylko pozornie. Bo to, czego było w nadmiarze na tej pustyni i od czego aż dudniło, to młodzież. Była wszędzie. Tyle że zwykle po domach albo nad Jeziorkiem, na plaży. Poza kąpielą w Jeziorku Czerniakowskim młodzi chłopcy i dziewczęta nie mieli po szkole praktycznie nic do roboty. Telewizji nie było, nie wspominając o komputerach. Do centrum Warszawy z jej kinami też było daleko. Idealne warunki, by młodzi poszli w złą stronę.
Obecnie w osiedlach zagrożonych przestępczością uruchomiono by zapewne program rewitalizacji, może powstałby jakiś dom kultury? A jak poradzono sobie z tym problemem w latach 60-tych?
Przestępczości nie było. Środków na domy kultury też nie. Zresztą kto by specjalnie dbał o osiedle domów jednorodzinnych, kiedy trzeba było zapewnić dach nad głową dla milionów Polaków? Zamiast więc czekać na urzędy, wzięliśmy sprawy we własne ręce. Pamiętam z resztą do dziś jak bardzo ubodło mnie, gdy przeczytałem w Życiu Warszawy artykuł o Sadybie, w którym autor kpił, że „mieszkańcy zaszyli się w swoich willach z ogrodami, zapominając, że coś trzeba od siebie dać”. Skrzyknęliśmy się więc z kilkoma mieszkańcami osiedla i założyliśmy ognisko sportowe, a właściwie TKKF, Wars przy Zacisznej.
TKKF brzmi dumnie. Musiało to sporo kosztować. Skąd wzięliście pieniądze na tak ambitne przedsięwzięcie?
Znikąd. Nikt z zewnątrz nie dał nam pieniędzy. Wszystko organizowaliśmy sami, własnym zapałem i pracą. No i… znajomościami. Tak się złożyło, że wśród mieszkańców Sadyby był na przykład Mirosław Grochowski, współzałożyciel i wieloletni prezes znanej wtedy w całej Polsce spółdzielni pracy, domu mody Astra, a jednocześnie prezes klubu sportowego Warszawianka. Nota bene przez długi czas był też moim szefem w Astrze. Dom Mody Astra był bez dwóch zdań głównym budowniczym ogniska.
Zespół założycielski składał się jednak głównie z inżynierów wszystkich branż budowlanych, zamieszkałych w pobliżu wspomnianej lokalizacji. Byli wśród nich specjaliści od elektryki , wodociągów i kanalizacji, co, gazu itp. W takim zespole nie było problemu z opracowaniem i zatwierdzeniem dokumentacji technicznej na budynek sportowo-administracyjny i portiernię, które powstały w większości w czynie społecznym.
Wystarczyło, że poprosiłem znajomych kierowników firm o to, by posprzątali trochę na swoich budowach i znaleźli niepotrzebne im, a nam nieodzowne, materiały, często rozbiórkowe albo przeterminowane. Tak zdobyliśmy rurki, z których powstały huśtawki dla dzieci, albo gumowe pasy, które wcześniej walały się po elektrociepłowni, a które nam posłużyły za antypoślizgowy dywan pod łyżwy. Tego rodzaju odpady z zakładów pracy były przerabiane przez zaprzyjaźnionych rzemieślników. Naprawdę, wystarczyło spytać, a następnego dnia – ku naszemu zaskoczeniu i radości - dany materiał lądował na Zacisznej. Ludzie pomagali nam z dobrego serca, wiedząc, na jaki cel zbieramy. Nie oczekiwali przy tym ani pieniędzy, ani prezentów. Przydawało się za to oficjalne pismo z prośbą, a zaraz potem drugie pismo z podziękowaniami.
Wspomniał pan o łyżwach. Czy to znaczy, że Wars był czymś więcej niż klubem tenisowym, jakim znamy go obecnie?
To zdecydowanie nie był tylko klub tenisowy. Bardziej przypominał centrum przygotowań olimpijskich. Z tym, że dla amatorów. W szczytowym momencie, osobnych sekcji, gromadzących okoliczną młodzież, było kilkanaście. Każda z własnym sprzętem, ubiorem i placem. Każda sekcja miała też co chwilę, w soboty i niedziele, jakieś zawody. Musieliśmy bowiem jakoś przyciągnąć kolejnych dobroczyńców, a dotychczasowym pokazać, na co poszły ich dary. Dzieci setnie się bawili, a ich rodzice pękali z dumy, obserwując ich w akcji.
Życie sportowe i towarzyskie na Sadybie pulsowało bez przerwy. I nie tylko przy Zacisznej, bo byliśmy też obecni przy WOPR-ówce i przy dawnej wylęgarni ryb na Jeziorze. Poza tym działaliśmy w obecnej ujeżdżalni koni, Hubercie, który wtedy stanowił integralną część naszego ogniska. Zasięg był więc spory.
Co było pierwsze?
Pierwsze były wrotki. Zdobyłem kilkanaście par i zaczęliśmy je z żoną wypożyczać, początkowo u nas w domu przy Jodłowej, a potem w portierni, którą wybudowałem nieco dalej przy tej samej ulicy (stoi tam do dziś). Mniej więcej w tym czasie, czyli w roku 1963, wyasfaltowano ulicę Jodłową. Dzieci mogły nią jeździć bez zbytniego ryzyka – wtedy samochód był jeszcze rzadkością. Zaraz potem za darowane po prośbie: cement, wapno, cegły i siatkę, ogrodziliśmy teren przyszłego TKKFu przy Zacisznej. To było ważne wydarzenie, bo choć mieliśmy na jedynym etacie dozorcę, pana Stefana, to każdej nowej inwestycji w wyposażenie ogniska nadal musieliśmy strzec jak oka w głowie.
Zapewniwszy sobie choć trochę poczucia bezpieczeństwa, wzorem pobliskiej szkoły 103 zbudowaliśmy lodowisko. Co było niezwykłe jak na tamte czasy, dla umilenia jazdy puszczaliśmy z głośników muzykę. Łyżwy wypożyczaliśmy już tym razem tylko z portierni przy Jodłowej. Uczyliśmy jazdy na łyżwach. W ramach sekcji ćwiczyliśmy natomiast jazdę solową, pary taneczne i hokej. Z elementów do szybkiego montażu i demontażu zrobiliśmy też profesjonalną bandę wokół lodowiska.
Pamiętam, jak zaprosiliśmy na mecz sekcję wyczynowego hokeja z Warszawianki. Ku zaskoczeniu rywali, nasz zawodnik-amator, Jungowski, mijał swobodnie przeciwników, niemal płynął po tafli i wbijał im do siatki krążek za krążkiem. Wygraliśmy jakieś siedem do czterech. Czuliśmy jednak jakbyśmy zdobyli co najmniej mistrzostwa świata. Amatorzy z peryferyjnej Sadyby rozbili przecież profesjonalistów z czołowego klubu Warszawy! Do dziś grają we mnie tamte emocje.
Na tym jednak nie poprzestaliście. Otwieraliście kolejne sekcje…
Tak, apetyty rosły nam szybko. Ciągle dorzucaliśmy kolejne elementy wyposażenia boisk i zawodników. Na tej wznoszącej fali uruchomiliśmy kolejną sekcję – lekkoatletykę, obejmującą skoki w dal i wzwyż, równoważnię (zrobioną przeze mnie ze słupa telefonicznego) i pchnięcie kuli. Zaraz po niej doszła kabaretowa piłka nożna. Mówię kabaretowa, bo chłopcy grali w nią najchętniej po deszczu, kiedy wpływ na lot piłki mieli co najmniej ograniczony. Śmiechu było przy tym co niemiara.
Uporządkujmy. Czyli w waszej głównej bazie przy Jodłowej ćwiczyły sekcje piłkarskie (siatkówka, koszykówka, piłka nożna i tenis) oraz sekcje jazdy na lodzie i na wrotkach. Wspomniał Pan jednak wcześniej, że byliście obecni także w innych miejscach, w tym przy dawnej wylęgarni ryb na Jeziorku Czerniakowskim. Co tam się działo?
Tam działały sekcje żeglarska i wioślarska. Po remoncie domu na palach, który wcześniej służył jako wylęgarnia ryb i stacja hodowli norek, stworzyliśmy tam w 1968 roku pomost do cumowania łódek. Mieliśmy 5 finów z Huty Warszawa, 2 omegi, 2 skule, 50 kajaków i duży ponton stalowy. Nie był to jednak sprzęt nowy. Docierał do nas zawsze w stanie opłakanym, wybrakowany, połamany. Ale był. Naprawialiśmy go tam, gdzie się dało, a tam gdzie nie byliśmy w stanie – prosiliśmy o pomoc. Tak było z żaglami. Kiedy je dostaliśmy, były całe popękane. Znów z pomocą przyszedł nam nieoceniony prezes domu mody Astra, Grocholski. Poradził nam, abyśmy poszli do jednego z warsztatów krawieckich jego firmy, na Nowowiejską. Tam uprzedzona o wszystkim pani Zosia bardzo miło nas przyjęła i poprosiła, byśmy jej dali tydzień czasu. Po tygodniu, wręczyła nam 5 eleganckich, wyremontowanych kompletów żagli. Byliśmy wniebowzięci. Innym razem, kiedy mieliśmy kłopot z linami, ten sam prezes Grocholski przekazał nam kilka nieużywanych zestawów z klubu Warszawianka.
Nad Jeziorem prowadziliśmy więc żeglarstwo na wspomnianych łodziach typu fin, omega i kadet, a dodatkowo wioślarstwo na łodziach, czwórki ze sternikiem, skul, kajaki turystyczne i wyczynowe. Jakby nie było tego dosyć, prowadziliśmy też szkolenia: na stopień żeglarza, kartę pływacką, na ratownika wodnego. Każda sekcja wodna miała do tego własne zawody.
A jak było u młodych z dyscypliną? Upał, woda i zieleń sprzyjają rozluźnieniu obyczajów i szczubackim popisom…
Domek na palach, ta nasza przystań po drugiej stronie Jeziora, stał się szybko popularnym miejscem spotkań okolicznej młodzieży. Przesiadywali tam tłumnie do późnej nocy. Nie było jednak u nich żadnego alkoholu, ani papierosów. A mogliśmy to wychwycić, bo przez jakiś czas w domku tym mieszkał inżynier elektryk, Andrzej Wojtaszek.
To były jednak inne czasy niż dziś. Inna młodzież, ale też inne podejście do bezpieczeństwa. Jak dziś o tym pomyślę, to aż głupio mi się robi, jak mogliśmy być nierozważni. No bo z jednej strony poważne ognisko z ambicjami, a z drugiej – pozwalaliśmy, aby dzieciaki z sekcji WOPR-owskiej skakały z mostu do wody na główkę, bez sprawdzenia przez nas podłoża. Albo młodzież z sekcji żeglarskiej przepływała wpław Jeziorko, mimo że obok stał drewniany most. Nikt z nas ich za to nie ganił, co więcej, nie uważaliśmy tego za coś zdrożnego. Szczęście, że jakoś nikt się nie utopił.