Jej życie to gotowy scenariusz dla sensacyjnego filmu. Gdy w 1926 roku Cecylia Taper-Korzeniowska sprowadziła się z mężem na Sadybę, nic nie zapowiadało jej niezwykłego losu. Z zawodu pianistka, była żoną oficera Sztabu Generalnego, wkrótce matką dwójki dzieci (młodsza córka przyszła na świat w 1927), oraz zarządzającą dla dwóch nianiek, służącej i ordynansa. Żyło im się spokojnie i dostatnio.
Idylla nie trwała jednak długo. Już w 1928 roku zmarła nowo narodzona córka, a dwa lata później mąż. Pani Cecylia została bez środków do życia. Musiała nagle sama utrzymać dom i rodzinę. Przez lata wynajmowała willę. We wrześniu 1939 ten sposób zarobkowania spalił jednak na panewce. Dom został trafiony pociskiem. Zniszczenia były dość znaczne. Po prowizorycznym zabezpieczeniu, ponownie trafił na rynek najmu w 1940 roku. W wyniku ogłoszenia w gazecie, zgłosili się lokatorzy. Nietypowi, z misją. Zamiast chronić siebie i swoich bliskich, Cecylia podjęła - za ich zgodą - ryzyko w imię wyższej sprawy.
Nowe życie „pod przykrywką”
Jesienią 1941 roku 41-letnia wówczas Cecylia stała się wraz z córką i starymi rodzicami „maską” – żywym kamuflażem - dla tajnej drukarni, która mieściła się w jej piwnicy. Ta nowa rola nie przyszła jej łatwo. Musiała ją wywalczyć. Willa przy Morszyńskiej 35, której była właścicielką i którą wynajmowała dwóm lokatorom, prowadzącym w niej tajną drukarnię, została wiosną tego samego roku zdekonspirowana. Hitlerowcy wpadli do niej, szukając zamaskowanej drukarni, ale nic nie znaleźli i zaplombowali dom. Nikt nie miał prawa wchodzić do willi bez zezwolenia władz okupacyjnych.
I w tym miejscu wchodzi Cecylia. O tym, co zrobiła, by odzyskać dom i wznowić pracę drukarni w „spalonym” już punkcie, dowiadujemy się z wydanej przed kilkoma dniami książki: „W obronie pamięci „Maski” tajnej drukarni TWZW – „Jedynki” na Sadybie (Na podstawie dokumentów Cecylii Taper-Korzeniowskiej i Anny Gostyńskiej opracowała Maria Podlasiecka).” Autorka ww. publikacji, Maria Podlasiecka, przywołuje w niej poniższe wspomnienia Cecylii Taper-Korzeniowskiej z książki Akcja „N” z 1972 roku. Mówi Cecylia Taper-Korzeniowska:
"Niemców bałam się jak zarazy"
Utrata drukarni bardzo gnębiła „Michała” (pseudonim Jerzego Rutkowskiego, inicjatora i szefa Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych – największej podziemnej organizacji poligraficznej w okupacyjnej Europie – przyp. red. Sadyba24).
Kosztowała mnóstwo trudu i pieniędzy. Zorganizowanie takiej placówki konspiracyjnej bez zwrócenia uwagi otoczenia nie było łatwe, a zdobywanie urządzeń technicznych – wręcz niebezpieczne.
Czas mijał. Willa stała pusta.
Pod koniec czerwca… „Michał” poprosił mnie o pomoc.
Pani jest jedyną osobą, która może wybawić nas z tarapatów bez ściągania na siebie podejrzeń. Ponosi pani straty materialne, bo lokatorzy, którzy uciekli, nie płacą czynszu. Willa od trzech miesięcy nie jest zamieszkana, a otworzyć jej pani nie może bez zgody Gestapo. To jedna sprawa. Druga – to meble. Dranie mogą znów po nie przyjechać, a meble to atut w naszych rękach! Atut, bo pani może spisać antydatowany kontrakt, zabezpieczający pani prawa w ten sposób, że w razie niewypłacalności lokatorów wolno pani zająć ich meble. Na podstawie takiego kontraktu już teraz jest pani właścicielką pewnej części tych rzeczy – tłumaczył swoją koncepcję „Michał”. – Czy pani zgodzi się na to?
- Naturalnie, zgadzam się. A co dalej?
- Czy pani z tym papierkiem odważy się pójść do Gestapo? No i oczywiście, nie przyznając się do kontaktów z nami, prosić o zezwolenie na otwarcie willi?
Zamyśliłam się. Niemców bałam się jak zarazy. Zaczęłam głośno myśleć.
- Gdybym to ja była sama! Ale mam starych rodziców, a córkę moją panowie znają, to jeszcze dziecko. Z durgiej zaś strony mieszkam w Śródmieściu, pracuję na Woli, Sadyba daleko, co ja mogłam o was wiedzieć? Nic. Chyba… chyba pójdę.
W jaskini lwa - wizyta w gestapo na Alei Szucha
(…) Zabrałam antydatowany kontrakt, opatrzony znaczkami stemplowymi, spreparowanym przez Ankę „na staro”, i powędrowałam któregoś lipcowego ranka w aleję Szucha. „Michał” poinstruował mnie uprzednio: kłaść nacisk na straty materialne, wymyślać na lokatorów, prosić o „pomoc i opiekę”, zachowywać się trochę jak przekupka. Ja sama postanowiłam nie zdradzać się ze znajomością języka niemieckiego.
Przy bramie stało dwóch żołnierzy. Nie rozumieli, co do nich mówiłam, ale mnie wpuścili. Weszłam do gmachu. Jakiś Niemiec, który też nic nie rozumiał, poprowadził mnie korytarzem do lewego skrzydła i wskazał pokój, gdzie urzędowało dwóch mężczyzn. Jeden z nich siedział za balustradą drugi po przeciwnej stronie, pod oknem. Jak się później okazało, nie rozumiał ani słowa z tego, co mówiłam.
Skinąwszy głową powiedziałam:
- Dzień dobry.
Zza balustradki podniósł się średniego wzrostu szatyn i nieskazitelną polszczyzną odpowiedział:
- Dzień dobry. Czy pani umie po niemiecku?
- Ach, nie, proszę pana, w szkole uczyłam się tylko francuskiego.
- To słucham, o co chodzi?
- Jestem właścicielką willi na Czerniakowie. Wynajęłam ją ludziom, którzy się zgłosili na skutek anonsu w gazecie. W kwietniu uciekli z willi i do tej pory się nie odezwali…
Przerwał mi zniecierpliwiony.
- Ale dlaczego pani mi to wszystko opowiada? Po co pani przyszła?
- Bo panowie tam byli i robili rewizję. A ja, chociaż mam takie straty, bo nikt nie płaci czynszu za tyle miesięcy, nie mogę otworzyć domu, bo nie wiem, czy mi wolno. Ja jestem, proszę pana, spokojny człowiek, jestem wdową, mam starych rodziców i córkę na utrzymaniu, więc przyszłam prosić o pomoc i opiekę. Przez tych łobuzów wpadłam w długi. O proszę, tu jest kontrakt, że mogę sprzedać meble, jak mi będą zalegać z komornem! Ale panowie tam byli i szukali drukarni, więc pomyślałam, że najlepiej tu przyjść, to się dowiem, co mi wolno zrobić. Może będę mogła sama się wprowadzić, to nie będę przynajmniej płaciła czynszu za mieszkanie swoje i rodziców, ale ja chcę być w porządku wobec władz i dlatego przyszłam i bardzo pana proszę o pomoc w tej sprawie.
Patrzył na mnie jak na wariatkę.
- I pani tu do nas przyszła, chociaż tam była rewizja i szukano drukarni?
- Naturalnie! A co mam robić? – patrzyłam mu w oczy pytająco. – Potrzebne mi pieniądze. Panowie tam byli. Ja nie mogę otworzyć willi bez wiedzy panów. Poza tym już po rewizji panowie tam przyjechali i zabrali fotele klubowe i niedźwiedzie skóry, a ja je mogłam sprzedać i odzyskać to, co mi się należy.
Straszliwie się żachnął i przerwał moje wywody.
- Jak to, po rewizji? A skąd pani to wszystko wie? Pani tam była? Gdzie pani mieszka? – pytał agresywnym tonem.
- Mieszkam na rogu alei Jerozolimskich i Nowego Światu, pracuję na Woli w Dyrekcji Tramwajów Miejskich, a willa jest na Czerniakowie. Wiem to wszystko, bo mi opowiadali sąsiedzi. Bo jak lokatorzy mi nie przywieźli czynszu, to dzwoniłam do sąsiadów, żeby im powiedzieli, że mnie są potrzebne pieniądze. I wtedy mi powiedziano, że oni uciekli i że panowie tam byli.
Zaintrygowany tak długą rozmową drugi Niemiec spod okna zapytał, o co chodzi. Szatyn streścił mu po niemiecku cała historię, a kiedy powiedział o zrabowanych meblach, ten drugi zaklął i rzekł: „Noch eimal die Schweinerei!”. Szatyn przytaknął: tak, znowu świństwa. To mnie bardzo podbudowało. Byłam zmęczona grą, choć był to dopiero początek.
- Ale pani wiedziała, czego tam szukano? – znowu zaatakował szatyn.
- Ja?! Co tez pan opowiada! Przecież gdybym miała z nimi coś wspólnego, tobym tutaj nie przyszła! Ja już mówiłam. Jestem wdową, mnie byle łobuz może skrzywdzić. Mam rodzinę na utrzymaniu. Przyszłam prosić o pomoc. Jestem lojalna i proszę o pozwolenie, żebym mogła otworzyć willę i dostać pieniądze, które mi się należą. Ja już porobiłam długi – powtarzałam w kółko.
Cały czas czułam na sobie wzrok tego drugiego, który podniósł się teraz i podszedł do szatyna. Rozmawiali z sobą szeptem, nie dosłyszałam, co mówili. Ten spod okna wrócił na swoje miejsce, a szatyn wręczył mi kartkę i ołówek.
- Niech pani napisze nazwisko aresztowanego i adres willi.
- Kiedy tam nikt nie był aresztowany.
- To pani tam była, że pani wie? – podchwycił.
- Och, proszę pana! Pan mi ciągle nie wierzy! Przecież ja sama tu przyszłam! Z dobrej woli! I w nadziei, że otrzymam pomoc. Oni się nazywali Michał Zakrzewski i Zdzisław Orski. Co ja teraz mam zrobić, przecież muszę dostać moje pieniądze! – powtarzałam coraz bardziej lamentującym tonem.
Przyglądał mi się chwilę, wreszcie powiedział:
- Nie ma znaczenia, jak się nazywają, bo tacy mają wiele nazwisk. Niech pani napisze adres. Postaram się odnaleźć sprawę. Nich pani usiądzie, bo to potrwa.
Usiadłam na krzesełku, zwrócona bokiem do drugiego Niemca. Żeby się czymś zająć i ukryć zdenerwowanie, wyjęłam puderniczkę, poprawiłam włosy i upudrowałam nos, umalowałam usta. Ale to wszystko trwało krótko. Spojrzałam nieznacznie na zegarek. Byłam już w Gestapo pół godziny. Ile jeszcze czasu muszę tu bezczynnie czekać, kiedy wszystko we mnie rwie się do ucieczki?! Wiedziałam przy tym, że ten spod okna mnie obserwuje, co deprymowało mnie jeszcze bardziej! Nie mogłam jednak powstrzymać się, aby nie spoglądać raz po raz na zegarek.
Po trzech kwadransach wrócił szatyn. Zerwałam się z krzesełka, ale nim zdążyłam się odezwać, ten spod okna powiedział do szatyna, że jestem bardzo zdenerwowana.
- Dlaczego pani się denerwuje, czego się pani boi? – znowu zaatakował szatyn.
- Przecież ja pracuję! – wybuchnęłam. – Dostałam zwolnienie na dwie godziny, na Wolę daleko, na pewno się spóźnię i naczelnik będzie wściekły!
Szatyn uśmiechnął się i przetłumaczył na niemiecki.
- Ach, so – uspokoił się ten drugi.
- Długo pani czekała – rzekł szatyn – ale chciałem od ręki załatwić pani sprawę. U nas pracuje trzydziestu dwóch referentów, między których podzielone są akta według liter alfabetu. Gdyby pani podała nazwisko osoby aresztowanej, od razu wiedziałbym, gdzie szukać informacji, a tak musiałem rozpytywać kolegów. Żaden z nich nie pamięta takiego wypadku. Niech pani ktoś napisze podanie, tylko porządnie po niemiecku, i z tym podaniem niech pani przyjdzie. Pójdziemy do szefa, ja zreferuję sprawę i od razu na podaniu szef napisze decyzję. Skoro pani tak bardzo zależy na czasie… Jeżeli pani to podanie przyśle pocztą, to ono pójdzie drogą służbową, co może trwać nawet parę miesięcy, bo nie wiadomo, kto ma tę sprawę.
W duszy zaśpiewały mi chóry anielskie. Wygrałam, ale nie miałam najmniejszej ochoty na drugą wizytę w Gestapo.
- Tak – bąknęłam. – Dziękuję panu bardzo, pan taki dobry, ale będę się musiała znowu zwalniać z biura…
- Ja pani dobrze radzę. Niech pani pokaże podanie swojemu naczelnikowi. To Niemiec?
- Tak.
- No to on panią puści. Tu nikt nie przychodzi sam, jeśli cos przeskrobał Tylko proszę przyjść przed ósmą, tak na dziesięć minut. Szef przychodzi punktualnie. Zaraz do niego pójdziemy, nie będzie pani czekała Tylko wie pani – dodał zmieszany – niech już pani lepiej w podaniu nie upomina się o te zabrane meble. Tak będzie lepiej.
- Oczywiście! Najważniejsze, żebym mogła otworzyć willę – zapewniłam i rozpływając się w podziękowaniach wyszłam z pokoju.
Teraz nastąpił najtrudniejszy moment. Chciałam uciekać, a trzeba było do końca zachować spokój. Zacisnęłam zęby. Szłam przez podwórze, nie chciałam wierzyć, że nie jestem śledzona. W pewnej chwili schwyciłam się za udo, w miejscu, w którym znajduje się zapięcie podwiązki. Trzymając podwiązkę przez sukienkę, powiodłam oczami po oknach parteru i szklanych drzwiach wejściowych. Nikogo nie było. Zapięłam podwiązkę. Znowu sprawdziłam, czy kto nie patrzy. Uspokojona trochę, minęłam wartowników i skręciłam w stronę Marszałkowskiej. Wychodząc postanowiłam wsiąść do tramwaju jadącego na Wolę i następnie wyskakując i wskakując do innych wozów, zmieniać kierunek jazdy. Nauczył mnie tego ojciec. Do dzisiaj nie wiem, jakimi ulicami jechałam. Pełnia świadomości wróciła mi dopiero wtedy, gdy zobaczyłam w moim pokoju skuloną na fotelu Anię i usłyszałam przejmujący szept:
- Mama…
Śródtytuły: redakcja Sadyba24.
Powyższy tekst jest wyjątkiem z książki, którą opracowała i wydała Maria Podlasiecka w listopadzie 2015. Jej pełny tytuł brzmi: "W obronie pamięci "Maski" tajnej drukarni TWZW - "Jedynki" - na Sadybie. Na podstawie dokumentów Cecylii Taper-Korzeniowskiej i Anny Gostyńskiej opracowała Maria Podlasiecka", Warszawa 2015, stron 140, liczne zdjęcia i rysunki w tekście.