Zgodnie z nową ustawą ratusz musi do połowy przyszłego roku przygotować plan ogólny zagospodarowania miasta. Mieszkańcy Sadyby znajdą w nim odpowiedzi na kilka ważnych problemów osiedla.
Mieszkańcy często nie wiedzą, komu i jak zgłosić ważne dla nich sprawy, aby nadać im urzędowy bieg. Jedna z mokotowskich radnych znalazła na to prosty, ale rzadko stosowany sposób. Zamiast w urzędzie na Rakowieckiej, czeka na mieszkańców na ławce w osiedlowym parku lub przy stoliku w lokalnej kawiarni.
Stara Sadyba wraca do tempa wydarzeń kulturalnych, które znamy sprzed wakacji. Tylko w pierwszych dwóch tygodniach września naliczyliśmy dziewięć wydarzeń.
O tym, co się stało w piwnicy ich domu, mieszkańcy Sadyby dowiedzieli się przypadkiem, przeglądając Internet. Tam natknęli się na wspomnienia osób, które przeżyły ukrycie i rozstrzelanie podczas Powstania Warszawskiego. Choć dziś, 2 września, mija od tego pamiętnego dnia 81 lat, to tragiczne wspomnienie nadal w nich żyje.
Ta historia rozwijała się powoli przez 30 lat, aż jednego dnia nagle i niespodziewanie przyspieszyła, na trwałe zmieniając życie dwójki ludzi. Katarzyna i Nono Dragoviciowie sprowadzili się do domu przy Klarysewskiej 55 na Sadybie w połowie lat 90. Przez 30 lat wychodząc z domu do pracy, wracając do niego wieczorem, czy odprowadzając dzieci do szkoły codziennie przechodzili obok pamiątkowej płyty ustawionej tuż przy ich ogrodzeniu. Na kamiennym pomniku widniał suchy napis: „Tu w dniu 30 września 1944 roku hitlerowcy rozstrzelali 30 Polaków”. Pionierka branży reklamowej i wzięty reżyser nie zwracali na ten pomnik specjalnej uwagi. Co najwyżej co jakiś czas dzwonili do straży miejskiej, by zaalarmować ją, że otoczenie miejsca pamięci kolejny raz zostało rozjechane parkującymi na trawniku samochodami.
Pewnego popołudnia przed dwoma laty pani Kasia otworzyła komputer, by w internecie znaleźć informacje o ich domu z lat 30. Właśnie z mężem przygotowywali się do gruntownego remontu i chcieli dowiedzieć się o tym, jak wyglądał przed wojną, jakie były podziały pomieszczeń, jaka była bryła, elewacja, otoczenie. I kto tu mieszkał. W trakcie przeglądania Internetu Sadybianka natknęła się na stronę Instytutu Pileckiego. A na niej na wspomnienia ludzi, którzy przeżyli Powstanie Warszawskie na Sadybie i jeszcze w 1946 roku zeznawali o zbrodniach, których doświadczyli przed Główną Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Świadectwo za świadectwem ludzie wskazywali na jeden dom, w którym przeżyli koszmar. To był jej dom.
Z relacji ocalałych wynikało, że tragedia, którą upamiętnia pomnik, zdarzyła się nie przy ulicy, jak sugerował napis, ale na terenie posesji przy Klarysewskiej 55. Był 2 września 1944 roku. Po dwóch dniach silnych bombardowań i ostrzeliwania Sadyby, obrońcy osiedla wiedzieli, że już tylko godziny dzielą ich od upadku powstania. Wokół płonęły domy, kolejne ulice opróżniano z mieszkańców, kilka tysięcy osób prowadzono do fortu. Wszystko wskazywało na to, że ludność cywilna osiedla podzieli los dowództwa powstańców, które chwilę wcześniej zginęło pod gradem bomb w forcie przy Powsińskiej. Powstańcy chcąc uchronić mieszkańców zachodniej części osiedla przed niechybną śmiercią, poradzili im, by ukryli się w piwnicach pobliskich domów. Wskazali im w tym celu kilka obiektów – m.in. przy Podhalańskiej 23 (obecnie Orężna), Chochołowskiej 12 i Klarysewskiej 55.
Jak później wysnuto ze świadectw ocalałych, w tym ostatnim domu schroniły się 44 osoby. Stłoczeni, mieszkańcy czekali tam przez wiele godzin w ciemności i ciszy w kilku małych pomieszczeniach piwnicznych. - Profesor akademii sztuk pięknych, działacz społeczno-polityczny, lekarz, matki z dziećmi – wylicza pani Kasia. Hitlerowcy jednak nadeszli. Otworzyli piwnice domu przy Klarysewskiej 55 i wrzucili do nich granaty. Te ogłuszyły i pokaleczyły mieszkańców. Nikt jednak nie zginął. Po chwili hitlerowcy kazali wszystkim ocalałym wyjść przed dom. Posłuchali się ich wszyscy oprócz dwóch matek z dziećmi. Te schowały się głęboko w skrytce na ziemniaki pod schodami. Miejsce w kryjówce ustąpił im jeden z mieszkańców, działacz ludowy i zastępca przewodniczącego konspiracyjnej Rady Jedności Narodowej, Józef Grudziński.
- Z 44 osób ocalało sześć, o których wiemy. To z ich relacji dowiedzieliśmy się ze szczegółami, jak przebiegły dramatyczne chwile 2 września – mówi pani Kasia.
Historią tego, co się stało ponad 70 lat temu w ich domu, Kasia i Nono Dragovic podzielili się z mieszkańcami Sadyby 2 października 2022. To data nieprzypadkowa - dzień przed rocznicą zakończenia Powstania Warszawskiego. Goście performance’u mogli poczuć atmosferę tamtych dramatycznych chwil. Po schodach zchodzili do pogrążonej w półmroku piwnicy, gdzie do dziś widać na ścianach gołe czerwone cegły z osmalonymi mazami. Z głośników słyszeli opowieści ocalałych mieszkańców, czytane przez studentów szkoły teatralnej. W historię wprowadził ich głos znanego polskiego aktora teatralnego, filmowego i telewizyjnego, Jerzego Zelnika.
Gospodarze domu wymyślili i przygotowali performance własnymi siłami. Pomysłem zarazili też innych. - Pomagali nam społecznie Jacek Bąk, właściciel studia dźwiękowego i jednocześnie prezes Fundacji Caecilianum, pan Erazm Domański, kierownik Muzeum Polskiej Techniki Wojskowej, Jerzy Zelnik, Tomasz Trepka, Tomasz Karasiński z grupy rekonstrukcyjnej Zgrupowanie Radosław, znajdująca się po sąsiedzku firma Azaf, zajmująca się wynajmem sprzętu filmowego, studenci szkoły teatralnej – wylicza pani Kasia. I dodaje: - W podjęciu decyzji o upamiętnieniu dramatycznego wydarzenia sprzed 70 lat pomogła nam rozmowa z Józkiem Dutkiewiczem, który też znał tę historię i też zastanawiał się nad jakimś jej zachowaniem.
Dla Dragoviciów wieczór poświęcony wydarzeniom z 1944 roku był zwieńczeniem długiej drogi, pełnej trudnych emocji. – Uświadomienie sobie tego, co się właściwie tutaj wydarzyło, zabrało mi kilka lat. Dochodziło to do mnie powoli – przyznaje pani Kasia. I tłumaczy:
– Jak słyszysz, że gdzieś tam zginęło ileś ludzi, to współczujesz im, ale to dla ciebie tylko liczby. A jak się czegoś o nich dowiesz, to już przestają być liczbami, tylko stają się czyimś synem, ojcem. Dowiadujesz się, kim byli z nazwiska, z zawodu, z numeru domu, poznajesz ich bliżej. To wszystko razem, już tak skonkretyzowane, zupełnie zmieniło nasz sposób myślenia o tym wydarzeniu. W pewnym momencie irracjonalnie zaczęłam czuć, jakbym chodziła po pomniku, po grobach.
Małżeństwo z Sadyby miało szczytny cel, ale też poważne obawy. - Tym spotkaniem na początku października chcieliśmy po raz pierwszy pokazać prawdziwą historię tego miejsca. Ożywić suche liczby. Połączyć pokolenia dawnej i obecnej Sadyby. Mamy nadzieję, że ten wieczór nie został odebrany jako próba epatowania śmiercią czy straszenia dzieci, bo i taką uwagę słyszałam – mówi pani Kasia.
Mąż pani Kasi, Nono Dragovic, był jednak dobrej myśli. - Mogę tylko żałować, że zdecydowaliśmy się na zorganizowanie tego wydarzenia dopiero teraz – mówi. - Tej chwili nie doczekała bowiem jedna z sześciu ocalałych, Kamilla Aszkołajtis, która wiele lat mieszkała przy Chochołowskiej. Jak dowiedzieliśmy się niedawno od jej prawnuczka, zmarła zaledwie kilka lat temu – wyjaśnia współorganizator wspomnieniowego wieczoru na Sadybie.
W masowych egzekucjach popełnionych przez Niemców w domach przy Podhalańskiej (Orężnej), Chochołowskiej i Klarysewskiej 2 lub 3 września 1944 roku zginęło co najmniej 80 mieszkańców Sadyby. Takie dane podają Maja Motyl i Stanisław Rutkowski w książce „Powstanie Warszawskie – rejestr miejsc i faktów zbrodni”. Na takie dane powołuje się również Wikipedia opisując Pacyfikację Sadyby w 1944 roku.
Mimo 80 lat, jakie minęły od Powstania Warszawskiego, historia zbrodni na Sadybie do dziś nie została jednak wyjaśniona. Niepewne są zarówno liczby poległych jak i daty egzekucji. Podana wyżej liczba ofiar też jest niepewna, wydaje się zaniżona. Tylko w jednym z trzech miejsc zbrodni na Sadybie, przy Orężnej 21 (wtedy przypuszczalnie Podhalańskiej 25), tablica pamięci informuje o rozstrzelaniu tam 83 osób, czyli o większej licznie ofiar niż łączna liczba poległych z trzech lokalizacji, podana w książce. (Autorzy wspominanej książki piszą z kolei tylko o 35 rozstrzelanych przy Podhalańskiej 25.).
Mylone są też daty. Tablica przy Podhalańskiej 21 długo jako datę zbrodni podawała 2 sierpnia 1944 roku. Dopiero po interwencji ocalałej z Powstania Anny Grzelczak, w styczniu 2013 roku Zarząd Dzielnicy Mokotów zlecił sprostowanie pomyłki i zamienienie sierpnia na wrzesień. Podobnej zmiany domagała się tablica pamięci przy Klarysewskiej 55. Podawała ona, że masowa egzekucja miała tu miejsce 30 września 1944 roku. Z relacji świadków, które zebrał Instytut Pileckiego, wynika jednak, że rozstrzeliwanie miało tu miejsce niemal miesiąc wcześniej, 2 lub 3 września 1944.
* * *
Performance z 2022 roku, upamiętniający tragiczne zdarzenia, które miały miejsce 2 września 1944 na Klarysewskiej 55, utrwaliliśmy na taśmie wideo. Oto krótka, 15-minutowa relacja z tego wydarzenia.
Choć minęło ponad sto lat od założenia warszawskiej Sadyby, w tej sprawie niewiele się zmieniło. 1 września zaczynała się szkoła. Wyglądała jednak zupełnie inaczej niż sobie wyobrażamy. Jak?
Długo wyczekiwany remont ulicy Orężnej na Sadybie może się przeciągnąć w czasie. Po pierwszych odkrywkach zauważono oryginalny przedwojenny bruk. Podobny przypadek na pobliskiej ulicy oznaczał zmianę projektu budowlanego i poślizg o pół roku.
Nowy rok szkolny przynosi zwyczajowe korekty w trasach i rozkładach autobusów w całej Warszawie. Dla Sadyby i Stegien zmiany oznaczają coś więcej – powrót linii nie widzianych tu od dawna.
Maria Mostowska kończy dziś 103 lata, z tego aż 99 lat z krótką przerwą mieszka na starej Sadybie. Wciąż ze szczegółami i swadą opowiada o swoim osiedlu i Warszawie, które odeszły w zapomnienie.
W roku, w którym urodziła się Maria Mostowska z domu Matuszewska, działy się rzeczy, o których czytamy dziś w podręcznikach historii. Gandhi trafił do więzienia, Mussolini przejął władzę we Włoszech, a Lenin stworzył związek sowiecki zwany ZSRR. Tak powszechne obecnie media dopiero raczkowały - prezydent USA Harding zainstalował pierwsze radio w Białym Domu, a na wyspach brytyjskich powstało BBC.
Pani Maria przyszła na świat 25 sierpnia 1922 roku. Cztery lata później przeprowadziła się z rodzicami na Sadybę. – Mój wujek oficer dostał dom przy Morszyńskiej. Aby być blisko niego, moi rodzice zapisali się do tej samej co on spółdzielni oficerskiej na Sadybie. I tak – z przerwą na okupację – mieszkam tu prawie całe moje życie – mówi jubilatka.
Z przedwojennego życia na Sadybie najmilej wspomina zabawy w szajce nastolatków. Maria Mostowska: - Były dwie takie szajki, konkurujące ze sobą. Naszym rajem były czarne drogi, czyli drogi wysypane czarnym świrem po zachodniej stronie osiedla. Graliśmy tam w piłkę do dołka na poprawkę i w siatkówkę. Rzadko jeździliśmy na rowerach, bo niemal nikt ich nie miał. Sama pierwszy rower dostałam, jak miałam 14 lat. Chętnie też się biliśmy. Dobrze pan słyszy, biliśmy.
- Wszyscy się tu znali. Znali swoje imiona, nazwiska, miejsce zamieszkania – wspomina pani Maria z rozrzewnieniem. - Czasem dziecko wpadało do sklepu i mówiło, że chciałoby cukierka lub czekoladę. Sklepikarze nie pytali je o pieniądze i bez problemu podawali łakocie, bo wiedzieli, kim to dziecko jest i której mamie zapisać wydatek na kredyt – śmieje się. – Żony oficerów nie pracowały, więc miały dużo czasu. Często zdarzało się, że zapraszały wszystkie szalejące dzieciaki na obiad.
Jubilatka miło wspomina też przyjazną rywalizację między cywilną osadą na Goraszewskiej i oficerską przy forcie Dąbrowskiego. – Och jakie to były emocje, gdy rozgrywane były zawody tenisowe z udziałem obu części osiedla. Każda osada miała własny kort – my przy Okrężnej, a Goraszewska przy Zacisznej. Mieszkańcy danej osady mogli korzystać z kortu za darmo, a mieszkańcy tej drugiej osady i wszyscy inni musieli płacić 20 groszy za godzinę. Czyli drogo. Ta sama stawka obowiązywała obcych, gdy chcieli pojeździć na łyżwach po zamarzniętej fosie, która przylegała do naszego bloku oficerskiego. Z gramofonu leciała wtedy muzyka, a nad fosą świeciły lampki.
100-latka wspomina też inne przyjemności życia na przedwojennej Sadybie. - W lecie przyjemne było to, że ogrodnik ze spółdzielni co 2-3 tygodnie przynosił do każdego mieszkania bukiet kwiatów. Była też zabawa z kolejką wąskotorową, której wagoniki miały drzwi rozsuwane na boki i schody, na których się siedziało w trakcie jazdy i machało nogami. Wskakiwaliśmy w trakcie jazdy i wyskakiwaliśmy – taka była zabawa. Dużo śmiechu było też w tramwaju, który jeździł przez Sadybę na Wilanów. Miał on dwie mijanki – jedną przy Cmentarzu Czerniakowskim, a drugą przed mostkiem na wysokości bloku oficerskiego przy Powsińskiej. Często motorniczowie składów jadących z przeciwnych kierunków nie komunikowali się ze sobą i wjeżdżali w wąskie gardło w tym samym momencie. W końcu jeden z nich musiał się cofać – ku uciesze dzieci i młodzieży.
Pani Maria odkryła, że nie wszędzie jest tak idealnie jak na Sadybie, gdy po kilkuletniej domowej nauce w małych grupkach (tzw. kompletach) poszła do nowo otwartego pierwszego żeńskiego gimnazjum na rogu Górnośląskiej i Rozbrat. Bezpłatny wstęp do niego miały córki wszystkich pracowników miejskich, w tym motorniczych, dozorców, sprzątaczy. Budynek był jednak wspaniale wyposażony, m.in. w basen, więc przyciągał również córki ministrów i najwyższych dygnitarzy w ratuszu.
Maria Mostowska: - Wtedy pierwszy raz poznałam, w jakich warunkach można mieszkać. Często zapraszałam koleżanki do swojego domu, a one mnie do swojego. Po jakimś czasie zorientowałam się, że nie wszystkie koleżanki mnie zapraszają do siebie. Kiedy pokonały swój strach i w końcu zaprosiły mnie na wizytę, zobaczyłam te suteryny i piwnice, w których mieszkały. I zrozumiałam, że nie wszędzie jest tak pięknie jak u nas.
Mimo początkowego szoku, doświadczenie nauki w gimnazjum okazało się bardzo rozwijające i pozytywne. - Szkołę bardzo lubiłam – właśnie za to, że była taka różnorodna – ocenia jubilatka. I dodaje: - Obok córki prezydenta czy ministra uczyła się córka dozorcy. A ponieważ obowiązywały mundurki, tej różnicy zamożności i pozycji społecznej w ogóle nie było widać. I nikomu ta różnica nie przeszkadzała. W każdym razie, mi z pewnością nie.
Pani Maria jeszcze mocniej zderzyła się z nieznanym sobie światem, gdy przez dwa kolejne lata w czasie wakacji pracowała w pogotowiu ratunkowym na warszawskim Lesznie, czyli w środku żydowskiego getta. Dojeżdżała tam tramwajem. Inny świat otwierał się przed nią na osiedlu za żelazną bramą. Sadybianka wspomina: – To była prawdziwa, ogromna, żelazna brama, która otwierała się i zamykała na przejazd tramwaju. Za nią był inny świat – przekrzykujący się Żydzi, sklepikarze, którzy na wystawionych na ulicy stołach sprzedawali bułki, fryzjerzy, którzy obsługiwali klientów z wystawionych na zewnątrz foteli. Wszyscy mówili po żydowsku. Zza szyb widziałam, jak podczas nauki kołysali się z góry w dół młodzi uczniowie żydowskiej szkoły. Wszystko to wyglądało jak żywcem przeniesione z książek Singera.
Kiedy opowiada o swoich największych przeżyciach, które zostały jej w pamięci przez 100 lat życia, pani Maria nie wspomina ani słowem o okresie, kiedy jako pielęgniarka pracowała podczas wojny w Szpitalu Dziecięcym Karola i Marii przy ulicy Leszno.
Swoje przeżycia z lipca 1944 roku opowiedziała dziennikarce Wysokich Obcasów, Bożenie Aksamit, we wrześniu 2014 roku. Poniżej fragment tych traumatycznych wspomnień:
– Byłam akurat w pawilonie z dziećmi. Nadal słyszę te straszne ryki: „Raus, raus, raus!” – jakby krzyczały jakieś bestie. Na chirurgii zabili kilku lekarzy, a z naszego pawilonu wywlekli wszystkie pielęgniarki. Każda z nas zabierała dzieci, ale ile można ich złapać? Ja wzięłam na ręce sparaliżowaną dziesięciolatkę, koleżanki łapały niemowlęta, niektóre po dwoje. Było nas pięć, Niemcy ustawili nas pod murem, a naprzeciwko karabin maszynowy.
– Proszę sobie wyobrazić scenerię: domy wokoło się palą, ogień huczy, gorąco od płomieni. Człowiek w takiej sytuacji już nic nie czuje. Czekałyśmy pod tą ścianą na śmierć. Najwyraźniej jakiś niemiecki dowódca rozmyślił się i żołnierze kazali nam biec przed siebie. „W życiu już w to piekło nie wejdę” – pomyślałam, gdy tylko weszłyśmy do budynku szpitala przy Płockiej, gdzie nas skierowano. Wtedy zjawił się pediatra profesor Jan Bogdanowicz i spytał: „Tam zostali ranni. Kto idzie?”. Powiem szczerze – bardziej się bałam tego, co pomyśli o mnie profesor, gdy nie pójdę, niż tego, że mnie zastrzelą.
Pobiegłyśmy we cztery, wzięłyśmy na nosze chłopaka, który miał urwaną nogę, na pierś położyłyśmy mu niemowlę, bo Niemcy powyrzucali dzieci na trawnik. Potem pobiegła następna czwórka, w sumie przeniosłyśmy może z ośmiu rannych. Musiałyśmy przestać, bo Niemcy zabronili nam wchodzić. Na parterze urządzili swój szpital, na piętrze trzymali Polaków: chorych, lekarzy i pielęgniarki.
Wiedzieliśmy, co dzieje się dookoła, ale trzeba było się ogarnąć, pokonać rozpacz i walczyć o życie ludzi, którzy byli pod naszą opieką. Nie było wody, jedzenia, lekarstw. Dokonywaliśmy tam rzeczy niemożliwych, ale i tak wszystkie niemowlęta, które uratowaliśmy, umarły z głodu.
Opowiadając o swoim życiu, pani Maria ożywia się przy końcówce roku 1944, kiedy wróciła na Sadybę po okupacji. – Uniknęliśmy kwaterunku, ale musieliśmy mocno o to walczyć – mówi. I ciągnie dalej: – Raz usłyszałam walenie do drzwi mieszkania. Zaraz potem wpadł do niego mały mężczyzna z urzędu kwaterunkowego i nałożył plombę na drzwi jednego z pokojów. Ponieważ pan był niski, chwyciłam go za ubranie, kopnęłam i zrzuciłam ze schodów, a plombę zniszczyłam. Po 2-3 tygodniach znów słyszę stukanie do drzwi. Jakiś gruby babsztyl stawia walizkę i mówi: „ja tu będę mieszkać”. Moja odpowiedź była taka sama jak wobec urzędnika. Wypędziłam kobietę z domu. Za jakiś czas przyszło wezwanie do urzędu kwaterunkowego. Kiedy razem z mężem doszliśmy do stolika z literką naszej ulicy, zobaczyliśmy, że urzędnik właśnie wypisuje nakaz kwaterunku do naszego mieszkania. Mąż wyrwał świstek, podarł i wyszedł z lokalu. Na tym się skończyło. Bez ciągu dalszego, bez konsekwencji. Później już podobnych prób nie było. Obroniliśmy nasze mieszkanie przed obcymi.
Na obronie przed kwaterunkiem się nie skończyło. Mieszkanka Sadyba musiała stoczyć kolejny bój o odzyskanie skradzionych mebli. - Nasze mieszkanie zostało zniszczone i okradzione. Najbardziej żałowałam starego mahoniowego biurka z fotelem. Od sąsiadów dowiedziałam się, że zabrali je ludzie z domku nad Jeziorkiem Czerniakowskim. Zebraliśmy kilkoro znajomych i ruszyliśmy. Na miejscu zastaliśmy uchylone drzwi, a w środku starszą panią, która na nasz widok zaczęła strasznie krzyczeć. Że jest kierowniczą szkoły i że bez biurka nie może pracować. Odebraliśmy jednak to, co nasze. Biurko przetrwało w mojej rodzinie do dziś.
Choć, jak mówi, nic jej nie dolega, to jednak mieszkanka Sadyby czuje się słaba i stara się nie wychodzić na dwór. – Do lekarzy nie chodzę – śmieje się.
Co robić, by żyć tak długo? - Na pewno nie zdecydowała o tym dieta, bo wiadomo czym się człowiek żywił w trakcie wojny – jubilatka odrzuca jedną sugestię. – Bardziej geny – zastanawia się. – Ale chyba największa to zasługa pracy. Jak się dużo pracuje, to dobrze to wpływa na samopoczucie. ZUS naliczył mi 50 lat pracy, nie wliczając okupacji. To może być to! – podsumowuje trzeźwo myśląca 103-latka z Sadyby.
***
W artykule wykorzystaliśmy fragment wywiadu z Marią Mostowską, który znalazł się w artykule „Piekło, które niczego nas nie nauczyło”, opublikowanym w Wysokich Obcasach Extra we wrześniu 2014. Więcej wspomnień Marii Mostowskiej o przedwojennej warszawskiej Sadybie można posłuchać w wywiadzie wideo z jubilatką na kanale Sadyba24 You Tube.
I znów potwierdza się powiedzenie, że papier wszystko przyjmie. Projekt przebudowy zabytkowej ulicy Orężnej na Sadybie, który z niespotykaną atencją podchodził do zachowania przydrożnych starych drzew, mocno rozminął się z praktyką. Dzięki naszej interwencji i szybkiej reakcji obu konserwatorów zabytków - stołecznego i mazowieckiego - zagrożeniu udało się szybko zaradzić.